Gori, Armenia: Kim jesteś, Eriku? – część 1.

Spotkanie Erika wydawało się bardzo szczęśliwym trafem.
Mieliśmy nadzieję dotrzeć tego dnia do Gori, gdy zgarnął nas z drogi Erik. Na oko około 50 lat, w dobrym utrzymaniu. Mówił po angielsku! Co prawda trochę po swojemu, a czasem przełączał się na inne języki, ale były to języki mniej więcej nam znane, więc nie było problemu.
Konfuzja zaczęła się, gdy powiedział, że jedzie do Stepanakert – stolicy Karabachu. Oczy nam zabłysły, popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo. W takiej sytuacji nigdy nie wiadomo, jak powiedzieć: ,,Czy możemy jechać z tobą nie 100, ale 300 kilometrów?”. Erik jednak nie miał z tym problemu. Co więcej, zabrał nas na obiad do przydrożnego baru prowadzonego przez ,,przyjaciela”. Jak sie miało okazać, Erik miał wielu przyjaciół. Szczególnie w Karabachu. Właściwie to powiedział, że wszyscy go tam znają. Nie powiedział tylko, dlaczego.
Jechał na rozmowę biznesową. Z rozmowy wynikało, że praktycznie non-stop jeździ na ,,rozmowy biznesowe” do swoich ,,przyjaciół”. Opowiedział kawał historii swojego życia – jak dorobił się na upadku Muru Berlińskiego, gdy mieszkał w NRD. Jak we Frankfurcie nad Odrą sprzedawał Polakom sprzęt elektroniczny – wideo, telewizory. Dzień w dzień zgarniał kilka tysięcy marek – pieniądze, na które wielu musiało pracować cały rok. Polacy zza żelaznej kurtyny byli wygłodniali luksusów i płacili bez wahania.
Dalej historia trochę się urwała. Wszystko wskazywało na to, że Erik jest bogaty. Chwalił się mercedesem S-klasy, który jednak nie nadawał się na górskie drogi Karabachu. Jechaliśmy więc Jeepem. W jaki sposób gromadził pieniądze później, po 1990, nie mówił. Nie mówił o naturze swoich biznesów, ani kim są jego przyjaciele. Znaki zapytania powoli zmieniały się w wykrzykniki.
Zaprosił nas do swojego domu w Lachin. Mówił, że jest tam jak w raju. Że spędzimy tam dwa dni, a potem pojedziemy z powrotem do Armenii, do Erywania. Że nic za to nie chce, tylko nam pomóc. Zazwyczaj akceptuję podobne propozycje, ale tutaj coś mi nie grało, i byłem sceptyczny. Z tego, co zrozumiałem, miał kilka domów. I kilka kobiet.
Do Stepanakert mieliśmy dojechać późno. Był jeszcze jeden problem. Mieliśmy wbite w paszportach pieczątki z Azerbejdżanu, o które strasznie się baliśmy. W końcu to z Azerbejdżanem walczono tutaj, i to skutecznie, wyrzucając pół miliona Azerów z domów, donikąd. Istniała duża szansa, że na granicy się odbijemy. Przeczuwałem też niewielką szanse, że jakiś mój ząb może zostać wybity. Przed wyjazdem słyszeliśmy, że wjazd do Armenii z pieczątką Azerbejdżanu nie stanowi problemu. Czyżby? Pogranicznik na wjeździe sprawdził mój paszport i zaczął zadawać szczegółowe pytania. Skąd, dokąd, na jak długo, jaki zawód, czy ta pani to moja żona, aż w końcu clue: A po co byłeś w Azerbejdżanie? W końcu przepuścił, ale od tego czasu nasze nerwy miały się coraz gorzej wraz z każdym kilometrem przybliżającym nas do granicy Karabachu.
Koniec część pierwszej
Najnowsze komentarze